X. CIERPIENIE (CZĘŚĆ 2)
XI. CHWILA
XII. SKRUCHA
XIII. KOSZMAR
XIV. RATUNEK (CZĘŚĆ 1)
XV. RATUNEK (CZĘŚĆ 2)
XVI. POKŁOSIE
XVII. RODZINA
Zwykle nie wrzucam ostrzeżeń, bo z założenia cała historia jest jako 18+, ale mam wrażenie, że tym razem by wypadało. Pomijając kilka mocniejszych pomysłów autorki na tortury, mamy jeszcze gwałt – bez opisów oczywiście, ale wyraźnie zasugerowany. Jeśli ktoś czuje się niekomfortowo i woli pominąć ten fragment, oznaczyłam odpowiednią partę tekstu.
Trzy dni temu…
Woda wyrwała Blitzo ze snu.
Ocknął się, gwałtownie nabierając powietrza, po czym rozejrzał dookoła, by
odkryć, że znów wylądował w lochu razem z Bobem, Steve’em oraz Kurwą, która
zaserwowała mu lodowaty prysznic. Przyjrzawszy się sobie, przekonał się, że
jego ubrania zniknęły, a on świecił tyłkiem, nagi jak w dniu narodzin.
W pamięci
wciąż miał to, co usłyszał wcześniej, więc spróbował się podnieść i popędzić do
drzwi, ale jego ciało szybko się poddało. Upadł na ziemię z jękiem frustracji.
Rany, których doznał, okazały się ponad jego siły, a jakby tego było mało,
Blitzo czuł, że będzie gorzej. Jego obawy spełniły się, kiedy Steve podszedł do
biurka (nie było go tam wcześniej), by podnieść pokryty zaschniętą krwią
kolczasty bicz. Oczy Blitzo rozszerzyły się, kiedy Bob siłą poderwał go ku
górze, obojętny na protesty. Chwilę później znalazł się przy ścianie, zwrócony
do niej twarzą. Z góry opadły łańcuchy, a on został przymuszony do uniesienia
rąk, by kajdany mogły zacisnąć się wokół jego nadgarstków.
Wciąż ciężko
dyszał, kiedy uniesiono go kilka stóp nad ziemię. Drzwi otworzyły się, a Blitzo
został zmuszony do zwrócenia się w stronę odzianej w ciemny płaszcz postaci
oraz towarzyszącego jej wysokiego i fantazyjnie ubranego sowiego demona o
zielono-białym upierzeniu. Miał na sobie niebieski garnitur ze złotymi guzikami
i patrzył na Blitzo tak, jakby miał do czynienia z obrzydliwym robakiem.
Zakapturzona
postać, o bliżej nieokreślonym wyglądzie, podeszła bliżej i spojrzała na
chochlika spod kaptura.
– Wiesz,
zawsze myślałem, że chochliki to pozbawieni honoru tchórze. Że to samolubna
rasa, która dba wyłącznie o siebie i staje po stronie każdego, kto obieca im
ochronę. Ale ty? Mam pewien szacunek do oporu, który okazujesz.
– Dzięki.
Dostanę za to nagrodę Emmy? – zapytał Blitzo, walcząc z krępującymi go więzami.
Zakapturzona
postać potrząsnęła głową, po czym zwróciła się do Boba i Steve’a.
– Róbcie
to, co wam powiedziałem. Złamcie go, niech jego ciało i umysł się rozpadną. Ale
pod żadnym pozorem nie wolno wam go zabić.
Bob i Steve
przytaknęli i skłonili się. Wtedy zakapturzona postać zwróciła się do Blitzo.
– To twoja
ostatnia szansa. Powiedz nam, gdzie jest księga, albo kolejne trzy dni będziesz
odkrywał, czym jest prawdziwe piekło. – Blitzo nawet nie wahał się nad
odpowiedzią, tyko po prostu splunął mu na płaszcz. Zakapturzony spojrzał na
ślinę, prychnął, po czym oddali się w towarzystwie demonicznej sowy. – Jak
wolisz.
Zanim Blitzo
zdążył odpowiedzieć, Bob siłą odwrócił go w stronę kamiennej ściany. Pięć
sekund później rozbrzmiał trzask bicza, a chochlik poczuł, jak postrzępiony
koniec zagłębia się w jego plecach. Nie zdołał powstrzymać krzyku i całej
wiązanki przekleństw, która poprzedziła kolejne uderzenie.
Bicz opadał z
coraz większą siłą, uderzając a to w plecy, a to kończyny. Nie oszczędzili
nawet jego tyłka. Blitzo czuł, jak skóra złuszcza się i opada wraz ze
spływającą na ziemię krwią. Mieszała się z płynącymi bez chwili przerwy łzami.
Próbował
myśleć o czymkolwiek, by przytłumić ból. Jego córka. Jego praca. Jego rodzina.
Stolas. Moxxie i Millie. Programy telewizyjne. Książki. Filmy. Konie. Cokolwiek,
co pozwoliłoby mu zignorować cierpienie.
Jednak wkrótce
tylko ból wypełniał jego myśli. Jedynym, co słyszał, stały się jego krzyki i
błagania o to, by nastał koniec. Tyle że ten nie nadszedł.
***
⚠️ warning – start
Dwa dni temu…
Piekło nigdy tak naprawdę nie
było „piekłem” dla tych, którzy się w nim narodzili. Nie w pełnym znaczeniu
tego słowa. Dało się przyzwyczaić do cierpienia, bólu i prześladującego
wszystkich wokół pecha. Przetrwać mogli tylko najsilniejsi. Słabi byli pożerani.
Musiałeś piąć się wyżej i wyżej, bo w innym wypadku kończyłeś jako zerżnięta
przez kogoś innego suka. Niektórzy ludzie uczyli się tego bezpośrednio w
Piekle, dla innych było to oczywiste od początku. Blitzo nauczył się, co
oznacza Piekło, kiedy stracił rodzinę z rąk kogoś, kto okazał się silniejszy.
Zginęli wszyscy poza nim, bo szczęśliwie zdołał uciec na czas.
Wtedy obiecał
sobie, że już nigdy nie okaże słabości i nie straci tego, co udało mu się
zyskać. Powoli piął się ku górze, pozostawiając za sobą kolejne martwe ciała.
Niektórzy byli niewinni, o ile w Piekle to słowo miało rację bytu. Niektórych
szczerze żałował, ale innych pragnął zabić po raz drugi. Blitzo sądził, że
znalazł swój azyl, kiedy założył I.M.P. Miał sojuszników, kontakty, potęgę i
wpływ na codzienne życie. Każdy pragnął zemsty, szczególnie na kimś ze świata
żywych albo po prostu chciał wyeliminować kogoś ze swojego otoczenia. Stolas
nie był jedynym szlachcicem, który zatrudniał go, by pozbyć się celebrytów,
polityków albo aktywistów, którzy przeszkadzali mu w manipulacjach na Ziemi.
Wszyscy – od bogaczy po zwykłych cywili – korzystali z usług I.M.P, a życie w
końcu wydawało się układać zgodnie z oczekiwaniami Blitzo, nawet mimo ciągłych
problemów finansowych.
Jednak
powinien przewidzieć, że to nie takie proste. Piekło wciąż było Piekłem, a
Blitzo właśnie doświadczał jego nowego wymiaru. Westchnął cicho, kiedy kolejny
nóż zanurzył się w jego boku – tym razem tak ostry, że aż zagłębił się w
żebrze. Chochlik nie miał pojęcia, jakim cudem wciąż żył, ale może miało to
jakiś związek z narkotykami, które wstrzyknęli mu z pomocą strzykawek.
Konkretnie tych, które wciąż tkwiły w jego piersi.
Czuł się jak
pierdolona poduszka na szpilki przez te wszystkie noże, strzały, sztylety, igły
i inne ostre przedmioty zagłębione w ciało. Kałuża krwi, która uformowała się
pierwszego dnia trwającego koszmaru, powiększyła się trzykrotnie. Blitzo wręcz
marzył, by pochwycić jeden z tych sztyletów i poderżnąć sobie gardło, byleby w
końcu to zakończyć. Niestety, oba jego krwawiące nadgarstki krępowały łańcuchy.
Jakby tego było mało, demoniczna sowia panienka zrobiła mu zdjęcia, by
dodatkowo go upokorzyć.
– … proszę…
skończcie już – rzucił błagalnym, zachrypniętym głosem. – W imię… czegokolwiek,
do cholery… po prostu skończcie.
– Twarda z
ciebie sztuka – ocenił Bob, podchodząc do stołu, by chwycić kolejne narzędzie.
– Zaczyna mi się to podobać. A teraz stul swoją tłustą mordę.
–
Pieprz się… – mruknął Blitzo. Krew zalała mu oczy. – Chore… pojeby…
–
Może i tak, ale kogo to obchodzi? – Bob uniósł lśniące, białe ostrze i
zagwizdał. – Stal Słoneczna. Mówią, że potrafi być równie bolesna, co i ta
wykorzystywana do stworzenia Anielskiego Ostrza. Próbujemy?
–
N-nie! Nie, proszę! – zaczął błagać, kiedy Steve i Kurwa podeszli bliżej. – Po
prostu mnie zabijcie! Mam już dość! Wystarczy!
Błagał
i pojękiwał, podczas gdy całe jego ciało trzęsło się ze strachu. To
przypominało oczekiwanie na egzekucję, tyle że ze świadomością przeżycia
kosztem potwornego bólu. Sekundy ciągnęły się niczym godziny, podczas gdy
Blitzo próbował się uwolnić, wyrzucając z siebie kolejne prośby, których nikt
nie słuchał.
Wtedy
się stało… Powoli.
Blitzo
nigdy nie krzyczał tak głośno, ani nie czuł tak okropnego bólu. Wrażenie było
takie, jakby jego plecy płonęły, a do tego jadowite mrówki urządziły sobie
ucztę na ciele. Kości zdawały się topić, podczas gdy nóż powoli zdzierał
kolejne warstwy skóry. Krzyczał o pomoc, ale nie miał pojęcia do kogo się
zwracał. Dźwięk płonącego, skwierczącego ciała był zbyt głośny. Czy wzywał
ojca? Swoje siostry? Loonę? Stolasa? Szatana albo Boga? Może nawet Jezusa we
własnej osobie? Wybrałby nawet wszystkie opcje, jeśli tylko zagwarantowałyby
koniec tego, co właśnie się działo.
Nawet
kiedy nóż zniknął, Blitzo wciąż miotał się, jakby dalej tam był. Cały jego
system nerwowy płonął, umysł zbliżał się do wybuchu. W końcu poczuł, że kajdany
się otwierają i upadł w kałużę własnej krwi. Jęknął, słaby i żałosny, ale nie
dbał o to. Pragnął wrócić do domu. Prosto do rodziny.
–
Proszę… pomocy… niech ktoś… mnie ocali – wykrztusił i zamknął oczy.
–
Po prostu to skończmy. – Usłyszał jak Steve zwraca się do pozostałych. – Złamał
się.
–
Szef kazał to ciągnąć do końca dnia.
–
N-nie! – wykrzyczał Blitzo, powoli czołgając się w ich kierunku. – Więcej nie…
ja… zrobię wszystko…
–
Wszystko? – powtórzył Bob, uśmiechając się. – Będziesz… nazywał mnie swoim
mistrzem?
–
T-tak… – załkał, pochylając głowę. – T-tak, mistrzu…
–
Całował moje stopy?
Blitzo
zauważył but, który lekko szturchnął jego posiniaczoną, zalaną łzami twarz.
Przełknął, po czym pokrwawionymi ustami kilkukrotnie go ucałował, zanim został
odepchnięty na bok. Steve z uśmiechem pochylił się, podczas gdy Blitzo owinął
się ramionami. Starał się trzymać twarz z daleka od strażników, jednak sowi
demon przymusił go do spojrzenia szarpnięciem lodowatych, silnych szponów.
–
Pozwolisz, żebym cię przeleciał? Tak mocno, że tyłek będzie ci krwawić przez
kilka kolejnych tygodni?
–
Ew, chcesz wyruchać chochlika? – zapytała Kurwa, wystawiając język.
–
Czemu nie? Skoro książę robi to regularnie, coś w nim musi być, prawda?
–
Ja… ja… ja…
Blitzo
zabrakło słów. Nie mógł wykrztusić ani jednego. Umysł podsuwał mu „tak” i „nie”
w tym samym czasie. Jakaś jego cząstka podpowiadała, że i tak przeżyje, podczas
gdy druga przypominała, że miał swoją dumę. Pragnął żyć, ale czy kosztem
wykorzystania się w ten sposób? A może śmierć była lepsza? A może dalsze
znoszenie cierpienia?
–
Nie… Ja…
Zanim
zdążył dokończyć, gorący nóż przeciął powietrze i jego ogon. Ból powrócił, a
Blitzo zawył głośniej, a między przekleństwami i błaganiami, wykrztusił jedno
słowo… Jedno słowo, które sprawiło, że ostatecznie się złamał.
Powiedział:
tak.
Blitzo
poczuł, jak wraz z tym jednym słowem umiera wewnętrznie. Chwilę później został
odwrócony tyłem. Jego serce i dusza rozpadały się na kawałki przy każdym
pchnięciu.
Kiedy
nastał koniec, zaległ bezwładnie w kałuży własnego potu, krwi, łez i spermy.
Tak
jak obiecali, zostawili go w spokoju i nawet uzdrowili, żeby nie umarł, ale to
już nie miało znaczenia. Nie musieli go krzywdzić.
Nie, skoro
teraz czuł ból zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz.
***
Wczoraj
Tej nocy
nie mógł spać. Nawet nie płakał. Po prostu leżał na brudnej posadzce, bez
mrugania spoglądając w ciemność. Kiedy na jego twarzy wylądowała mucha, nie
zareagował. Nie czuł ani tego, ani bólu. Ani ciepła, ani zimna. Nie było czegoś
takiego jak powietrze czy temperatura – wyłącznie cisza i ciemność.
Nie
myślał, nie ruszał się, a po prostu patrzył i czekał. Wyczekiwał kolejnego dnia
cierpienia. Próbował sobie przypomnieć wcześniejsze dni, ale te wydawały się
puste. Wypełniały je twarze i imiona, które pamiętał, ale teraz okazały się
zamazane. Widział wyłącznie tańczące wokół jego nagrobka cienie.
To
było zabawne. Blitzo wciąż oddychał i myślał, ale zarazem czuł się martwy w
środku. Jego ciało było niczym kupa zepsutego mięsa. Duszę zmiażdżono i
zbezczeszczono, pozostawiając wciąż pulsujące blizny. Umysł wypalono – panowała
w nim cisza – tak jak i w niezdolnym do dalszego łkania sercu.
Wkrótce
mieli wrócić i wszystko zacząć od nowa, ale już o to nie dbał. Jaki był w tym
sens? Pozostawał bezsilny. Był bezsilnym chochlikiem, któremu wszystko
odebrano. Nawet dumę.
Drzwi
otworzyły się, ale Blitzo się nie odwrócił. Czekał aż znów zostanie uniesiony
za ramiona. Jego głowa opadła bezwładnie, kiedy wynieśli go z lochu; po prostu
obserwował przemykające kamienie, podczas gdy ciągnęli go w kierunku
przeznaczenia. Może tym razem w końcu zamierzali go zabić? Jeśli tak, zamierzał
przyjąć to z ulgą. A może planowali dla niego coś wyjątkowego? Czy czasem go do
czegoś nie potrzebowali? Albo dla kogoś? Wszystko było… takie zamazane.
Blitzo
powoli uniósł głowę i spojrzał na osobę, która go niosła, by odkryć, że nie
miał do czynienia ani z Bobem, ani ze Steve’em, ani nawet z Kurwą. To byli
jacyś dziwni, przypominający ptaki goście o czerwonych nosach i twarzach.
Wyglądali jak clowni.
Clowni.
Cyrk. Czy kiedyś tam występował?
Nie,
pracował w firmie. Miał rodzinę. A może dwie rodziny?
Głośny
brzdęk prawie sprawiło, że podskoczył, ale rozluźnił się, widząc otwierające
się metalowe drzwi. Syknął, kiedy oślepiło go jasne światło. Gdzie podziały się
cienie? Skąd brał się ten blask? Niosące Blitzo krucze demony powoli
przekroczyły próg, a jeden z nich nacisnął podświetlony przycisk na bocznym
panelu. Blitzo poczuł, że cały pokój się unosi i wtedy słowo „winda” zawitało
do jego umysłu. Zgadza się – winda.
Ale
dokąd jechali?
Kilka
minut później, wraz z kolejnym brzdękiem, Blitzo został oślepiony po raz drugi.
Jeszcze bardziej zaskoczyło go to, gdzie się znalazł. Było tak… jasno i
kolorowo – czerwone i niebieskie zdobienia pokrywały marmurowe kolumny. Salon
wyposażono w miękkie, wygodne meble oraz przedstawiające sowie demony obrazy,
drogie wazy i nawet fortepian na którym ktoś grał. Była to srebrzysta sowa,
starsza, o czym świadczyły pomarszczone pióra i siwe włosy. Miała zielone
skrzydła i ogon, a na sobie kosztowną suknię, perły oraz diamentowe kolczyki.
Muzyka,
którą wygrywała, była jednym z najsłodszych dźwięków, jakie Blitzo słyszał od…
Kiedy zaczęło się cierpienie? Starsza demonica zauważyła ich i przerwała grę,
by móc się podnieść. Podeszła – opanowana i dumna – po czym spojrzała na Blitzo
bez większego zainteresowania. Tak samo jak wszystkie inne demoniczne sowy,
ale… dlaczego pamiętał takie samo spojrzenie, ale pełne troski, pasji i…
miłości?
Obrazy
stały się nieco wyraźniejsze. Osoby, które powinien znać. Które znał i o które
się troszczył. Kim były?
–
No, jak on się ma? – zapytała staruszka.
–
Nic nie powiedział ani nie zrobił odkąd go zabraliśmy. Ma symptomy szoku albo
załamania nerwowego, Lady Nataszo – oznajmił jeden z trzymających Blitzo
strażników.
–
Hm, powinniśmy go złamać, ale nie do końca. – Lady Natasza nachyliła się.
Blitzo zauważył, że jej szpony lśniły zielenią. – Odrobina magii powinna mu
pomóc.
Położyła
jeden z palców na czole chochlika, a on poczuł się tak, jakby czaszka za moment
miała mu pęknąć. Początkowo był ból, ale prawie natychmiast zastąpiła go ulga.
Niczym gorący strumień obmywającej ciało wody. Zamknął oczy, czując coś, czego
nie zaznał od bardzo dawna.
Całkowity
spokój.
Powoli
otworzył oczy i zobaczył wszystko wyraźnie, bez brudu, krwi i łez. Blitzo
poczuł, że znów jest w stanie stanąć o własnych siłach i prawie to zrobił, póki
nie został odciągnięty przez… tengu. Tengu! Tak się nazywali.
Podążając
za Lady Nataszą, strażnik pociągnął oszołomionego Blitzo w głąb długiego,
wyłożonego czerwonym aksamitem korytarza, gdzie w ciszy ustawiły się inne
tengu. Od czasu do czasu dało się zauważyć sowie demony w przebraniach
pokojówek oraz kamerdynerów. Spoglądali na niego, niektórzy z odrazą, inni ze
współczuciem, podczas gdy Blitzo
pragnął zniknąć.
Zniknąć i wrócić do… swojej… rodziny.
Do rodziny.
Jego oczy rozszerzyły się, kiedy twarze z
jego wspomnień w końcu nabrały ostrości. Pamiętał! Pamiętał wszystkich! Prawie
się popłakał, ale był pewien, że jego oczy są na to zbyt suche. Tyle że to nie
było ważne. Wystarczyło, że jego serce łkało na samą myśl o tym, że prawie
zapomniał o najważniejszych osobach w swoim życiu: o Loonie, swojej ukochanej
córce. O Moxxiem i Millie, swoich najbliższych przyjaciołach i
współpracownikach. O Stolasie, swoim kochaniu i wsparciu, a także jego córce,
będącej zarazem najlepszą przyjaciółką Loony.
Prawie o nich zapomniał. Ale gdzie teraz
byli?! Czy też zostali uprowadzeni? Nie, pamiętał, że chodziło tylko o niego.
Dorwali go i planowali do czegoś wykorzystać. Ale do czego?! Gdzie w ogóle się
znajdował, do cholery?!
Blitzo rozejrzał się po pokoju, próbując
znaleźć jakieś wskazówki, ale wtedy zauważył okno. Pierwszy raz od wielu dni
zobaczył rozciągające się nad Piekłem nieboskłon i poczuł, że jego serce rośnie
na sam ten widok. Zapragnął zamienić się w ptaka i odlecieć daleko stąd. Albo
stać się koniem, przemierzającym czarne i czerwone piaski pustyni, ciągnące się
aż za wzgórza daleko stąd.
Czarne i czerwone piaski na pustyni? To było
niecodzienne. Czy większości pustyń nie pokrywał żółty piasek? Jedynym
wyjątkiem był… był…
Nazwa zaświtała w umyśle Blitzo, więc zmusił
się do tego, by się na niej skupić. Przecież ją znał, miał ją na końcu języka.
Pamiętał, bo już kiedyś tam był. Chodziło o zlecenie? Wakacje? Może, ale to i
tak nie było ważne. Chwila, to miejsce miało dwie nazwy! Jedną ogólną, a drugą
używaną przez miejscowych. Nie pamiętał tej formalnej, ale wszyscy nazywali to…
Zakątkiem Abbadona.
Znajdował się niedaleko Miasta Chochlików.
Mniej więcej dzień podróży, jeśli być precyzyjnym. Był tak blisko domu i
zarazem tak daleko. Ta myśl go oszołomiła. Gdyby tylko istniał sposób, w jaki
mógłby poinformować o tym innych.
Ciągali go jak worek śmierci aż do momentu, w
którym Lady Natasza otworzyła ostatnie z serii drzwi. Czekało tam na nich dwóch
kolejnych tengu, sowi demon oraz zakapturzona postać. Wspomnienia uderzyły w
Blitzo z siłą rozpędzonego pociągu, a widok postaci w płaszczu sprawił, że
zrobiło mu się zimno.
Lady Natasza podeszła do sowiego demona i ucałowała
go w policzek.
– Czy wszystko gotowe, Alexandrze?
– Tak. – Aleksander spojrzał na Blitzo z
pogardą. – Mam nadzieję, że w końcu zacznie współpracować i pomoże nam zdobyć
księgę.
Księga.
Potrzebowali księgi, bo…
– To nie ma znaczenia. Pora zadzwonić –
oznajmiła zakapturzona postać, a tengu zmusiły Blitzo do zajęcia miejsca przy
małym stoliku, na którym stał wyłącznie telefon. Zakapturzony nachylił się w stronę
chochlika, aż ten był gotów przysiąc, że dostrzega lśnienie skrytych pod
kapturem oczu. – Słuchaj mnie uważnie, chochliku. Zamierzamy dodzwonić się
do twojej firmy i zażądać Grymuaru Światów. Powiesz, by nam go przynieśli.
Zrobisz to, a wtedy przestaniemy cię krzywdzić. A jeśli nie? Twoje cierpienie będzie
trwało wiecznie.
Blitzo przełknął z trudem i potaknął. Wbił
wzrok w swoje pokryte bliznami ręce, podczas gdy pozostali sięgnęli po telefon.
Choć niewiele brakowało, by narobił pod siebie, kiedy usłyszał słowa tego
drania, w jego umyśle pojawiły się wątpliwości. Wiedział, że potrzebowali
księgi, a gdy tylko dostaną ją w swoje ręce, wszystko będzie stracone. Biliony
zginą, łącznie z jego własną rodziną. Czy mógł to powstrzymać, nawet kosztem
własnego życia? Ale jak długo będzie w stanie to robić? Już i tak niewiele
brakowało, żeby postradał zmysły, więc co jeszcze mu pozostało? Złamali jego
ciało, ducha i dumę. Czy pęknięte serce i zatracony umysł były tego warte?
Zamknął oczy i wrócił myślami do wydarzeń,
które miały miejsce dawno temu. Pomijając krzyki Moxxiego, nakazującemu mu być
lepszym szefem i uspokajającej go Millie. Bez dawnej Loony, którą lenistwo
skłoniło do tego, by przestać przejmować się pracą. Bez Stolasa wydzwaniającego
z niepokojącymi propozycjami, mającymi ściągnąć Blitzo do jego łóżka. Ignorując
te wszystkie razy, kiedy nienawidził samego siebie za spieprzenie zleceń lub
umów biznesowych, które niezmiennie doprowadzały firmę na skraj.
Bowiem niezależnie od tego wszystkiego, były też
dobre momenty. Takie, których nie zamieniłby za nic, co istniało w Piekle, na
Ziemi albo w Piekle.
Wspomnienia takie jak te, w których
celebrowali kolejne morderstwo i upijali się ze śmiechem. Moxxie i Millie u
jego boku, kiedy razem wybijali cały gang mafiosów, żartując przy tym tak,
jakby jutro miało nie nadejść. Millie potajemnie prosząca go o rady i pytająca
jak radził sobie z małą Looną, co jasno sugerowało, że pragnęła wkrótce założyć
z Moxxiem rodzinę. Oczami wyobraźni niemal widział jak ten ostatni obejmuje go
i uspokaja, kiedy zalał się łzami po tym jak prawie wysłał go na pewną śmierć w
Dzień Oczyszczenia. Blitzo przypomniał sobie czas spędzony z Looną w centrum
handlowym, kupowanie nowych ubrań, oglądanie filmu, wspólne selfie i robienie
sobie jaj z frajerów i geeków. Dotyk Stolasa, kiedy kochali się i to jak ten
szeptał, że mu na nim zależy. Widział miejsca i wspólne wyjścia, kiedy spędzali
czas poza sypialnią. Pamiętał Loonę i Octavię podczas karaoke, na które wybrali
się wspólnie i podczas którego doprowadziły rodziców do łez.
Niewielki, pełen determinacji uśmiech
wykrzywił jego wargi. Już podjął decyzję.
– Hej! – Blitzo otworzył oczy i powoli
zwrócił w stronę trójki dupków, którzy zamienili jego życie w piekło w zaledwie
kilka dni. Alexander, ten o irytująco skrzekliwym głosie, pohukując wskazał na
trzymany przez zakapturzoną postać telefon. – Weź to i porozmawiaj z nimi. Chcą
mieć pewność, że żyjesz.
Blitzo powoli wziął telefon. Wstrzymując
oddech, przycisnął go do ucha.
– H-halo?
– Tato! – rozbrzmiał głos Loony. Przycisnął
dłoń do piersi i uśmiechnął się przez łzy, kiedy usłyszał córkę. Potrzebował
chwili, by zorientować się, że mówiła do niego „tato”. Nie robiła tego od czasu
odkrycia, że rodzice zostawili ją na pewną śmierć, więc usłyszenie tego słowa
uczyniło go najszczęśliwszym chochlikiem na świecie. Zupełnie jakby tylko to wystarczyło,
by uleczyć wszystkie rany i zniwelować ból. – Nic ci nie jest?!
– L-Loony… przepraszam, że… nie przyniosłem
ci tego szejka… tatuś… trochę utknął… – powiedział, próbując się nie popłakać,
ale zawiódł.
– Idiota. Chuj z szejkiem! Cały jesteś?!
Chciał ją okłamać, ale nie udało mu się, bo
zaczął kaszleć.
– … nie… n-nie bardzo… – odparł i wtedy
zorientował się, że to jedyna okazja, by dać Loonie znać, gdzie się znajdował.
– … jest prawie tak źle, jak w Zakątku Abbadona… Pamiętasz?
– Abbadona? – powtórzyła Loona, jednak zanim
zdążył zmusić ją do wysilenia pamięci, wtrącił się Moxxie.
– Blitzo! Szefie, obiecuję, że zabierzemy cię
do domu!
Niech cię szlag, Moxxie?! Naprawdę musisz przerywać?
Obejrzał się na zakapturzoną postać za jego
plecami oraz spoglądających na niego Alexandra i Lady Nataszę. Zerknął na tengu
i zaczął się zastanawiać, ilu udałoby mu się sprzątnąć, zanim by go
powstrzymali albo zabili.
Cóż, zawsze pragnął zginąć w walce.
Powoli uniósł pięść i pokazał środkowy palec
zszokowanym ptakom.
– … nie dawajcie im księgi…
Widząc zaskoczenie wymalowane na twarz
zebranych, Blitzo wyszczerzył się w uśmiechu.
– Ale szefie! Twoje życie jest ważniejsze
niż…
– Nie! Jebać mnie i moje życie! Nie możecie
oddać im księgi! Moxxie, spróbuj to zrobić, a przysięgam, że… Ach! – Tengu dopadł
do niego, nim zdołał dokończyć zdanie. – Zostaw mnie!
– Szefie!
– Tato!
Blitzo rzucił telefon prosto w twarz jednego
z tengu, po czym sięgnął po sztylet, który ptasi samuraj miał przytwierdzony do
pasa. Chwyciwszy go, zabójca wymierzył ostrze prosto w szyję jednego z kruków, a
potem wymierzył mu cios głową.
– Pierdol się, ty sukin… ACH! – Każdy ruch
bolał jak diabli, ale Blitzo miał to gdzieś. Wskoczył na biurko, wciąż ściskając
w dłoni telefon, i kopnął w twarz Alexandra, aż z nosa poszła mu krew. – Loona,
kocham cię! Przepraszam, że nie mogłem… ugh… dotrzymać obietnicy!
Skrzywił się, czując jak jego noga zaczyna
reagować na kopnięcie, którym powalił go inny tengu. Tyle że Blitzo nie
zamierzał grać czysto. Wsadził palce w oczy kruka zanim uderzył go prosto w
nos.
– Moxxie, Millie – interes jest wasz! Zajmuj
cię moją… c-cholera… – Blitzo przetoczył się na bok, by uniknąć katany, która
niemal przecięła go na pół. – Córką! – Wykorzystał resztę pozostałej mu
energii, by unikać ciosów. – Powiedzcie… Kurwa! Powiedzcie Stolasowi, że… szlag…
nawet go lubiłem i…
Huk wystrzału.
Blitzo sapnął, czując jak coś uderza go w
klatkę piersiową. Spojrzał w dół, by odkryć otwór po kuli, która przeszyła dolną
część jego talii. Zaraz po tym oczy uciekły mu w tył głowy i upadł. Wywracając
się, zaczął kaszleć krwią i robić wszystko, by zachować otwarte oczy.
– Ulecz go – powiedziała zakapturzona
postać, odkładając broń. Blitzo nie widział jej wyraźnie, ale wyglądała na dużą
i miała na sobie lśniące białe runy.
– Oszalałeś?! Złamał mi nos, a ty chcesz go
leczyć, mimo że sam go postrzeliłeś?! – zawył Alexander, trzymając się za zalaną
krwią twarz.
– Ostrzegałem go przed konsekwencjami. Nie
posłuchał, więc teraz sprawię, by poczuł znaczenie tego ostrzeżenia –
odparł zakapturzony, powoli podnosząc telefon i wracając do rozmowy.
Blitzo jedynie zakaszlał krwią i w końcu
zemdlał.
***
Obecnie
– Blitzo!
Blitzo! – zawołał zmartwiony głos. Wydawał się znajomy. – Obudź się!
–
Ech. – Blitzo jęknął i potrząsnął głową. Całe jego ciało było obolałe, ale już
nie czuł, by miał wielką dziurę w pasie, a to wróżyło dobrze. Kiedy wszystko
wokół nabrało kształtów, zobaczył coś – albo raczej kogoś – kogo się nie
spodziewał. – Stella? Co ty tutaj robisz?
Żona
Stolasa wpatrywała się w niego z przerażeniem i ze łzami w oczach. To było
czymś rzadko spotykanym w jej przypadku. Zwykle spojrzeniem wyrażała niechęć
albo obrzydzenie, ale tym razem wyglądała, jakby naprawdę się o niego martwiła.
–
Nie mamy wiele czasu! Ja… Przepraszam! Nigdy nie chciałam, by to się stało! Nie
tak – załkała, mimo że robiła wszystko, by zachować spokój. – Zamierzam cię
stąd zabrać! Wrócimy do domu mojego męża! Obiecuję, że zrobię wszystko, byleby ci
pomóc!
– Ech… Okej?
Blitzo nie krył zaskoczenia tym, co mówiła,
ale skoro proponowała ucieczkę, musiałby upaść na głowę, by zacząć narzekać.
Zaczęła mocować się z kajdanami wokół jego kończyn, kiedy drzwi gwałtownie się
otworzyły. Nabrawszy powietrza, Stella odwróciła się, by spojrzeć na
zakapturzoną postać i Alexandra – z opatrunkiem na nosie – patrzących w ich stronę.
– Stella, co ty wyprawiasz?! – zapytał
Alexander, podczas gdy dwa tengu dopadły do niej z obu strony.
– Alex, posłuchaj! To zaszło za daleko!
Musimy to zakończyć! – wykrzyczała Stella, kiedy kruki chwyciły ją za ramiona. –
Puszczajcie! Rozkazuje wam mnie puścić!
– Alexandrze, proszę żebyś zabrał siostrę
do pokoju i upewnił się, że nie będzie więcej nam przeszkadzać – powiedziała
zakapturzona postać nawet na nich nie patrząc.
Alexander spojrzał na siostrę i, pohukując
przy tym gniewnie, rozkazał strażnikom ją wyprowadzić. Próbowała błagać go, by
przestał, po czym spojrzała na Blitzo z czystym przerażeniem w oczach.
– Przepraszam! Tak bardzo przepraszam!
Obiecuję, że zrobię wszystko, żeby ci pomóc!
Wszyscy wyszli. Został tylko Blitzo i spoglądająca
na niego w milczeniu postać w płaszczu. Wkrótce zakapturzony ruszył w jego
stronę, ku zaskoczeniu chochlika zaczynając klaskać.
– Muszę przyznać, że mój szacunek do
ciebie wzrósł. Niewielu sprzeciwiłoby się porywaczom po dziesięciu dniach
cierpienia i agonii, których doświadczyłeś. Sądziłem, że się złamałeś, ale
wtedy znów nam odmówiłeś. Jestem pod wrażeniem, bo nigdy nie widziałem czegoś
takiego u przedstawicieli twojego gatunku.
– Może jesteśmy inni niż myślisz – warknął
Blitzo, spluwając na podłogę. – Może jesteśmy kimś więcej niż szkodnikami,
które pragniesz wymazać z egzystencji.
– Więc słyszałeś. Cóż, to i tak nie ma
znaczenia. Nawet jeśli twoi przyjaciele zwrócili się do Księcia Stolasa, nie ma
szans żeby ustalili gdzie albo kim jesteśmy. Obawiam się, że nikt nie przyjdzie
ci z pomocą, a ty tutaj umrzesz.
Blitzo zamknął oczy i wzruszył ramionami.
– Taa, no cóż, życie to kurwa, a potem
giniesz. Miejmy to już za sobą.
– Och, nie zamierzam cię zabić. Mówiłem
przecież, że będziesz cierpiał, jeśli mi odmówisz, a ja zawsze dotrzymuję
słowa. – Zakapturzony powoli wyjął coś z kieszeni. Blitzo skrzywił się na
sam widok. Był to mały fioletowy robak ze szczypcami i ząbkami. Poruszył się w okrytej
rękawicą dłoni, wydając przy tym wysoki pisk. – Czy wiesz, co to jest?
Nazywają go Koszmarnym Pasożytem. Tacy jak on żyją tylko w Pradawnych
Miastach. Ten mały robaczek przyczepia się do mózgu ofiary – tak, w twojej
głowie – i wprowadza ją w głęboki sen. Taki, z którego nie da się obudzić. Podczas
snu najgorsze lęki, jakie kiedykolwiek miałeś, oraz całe cierpienie ożywają w
twoim umyśle. Będziesz zmuszony przeżywać je w nieskończoność, aż twoje serce w
końcu nie wytrzyma i zatrzyma się ze strachu. A teraz zobaczmy, czego się
boisz.
Blitzo chciał odwrócić wzrok, ale nie był w
stanie się ruszyć, porażony jakąś niewidzialną, bijącą od postaci w płaszczu siłą.
Zamarł w bezruchu z szeroko otwartymi oczami. Dłoń w rękawiczce powoli
przybliżyła się do jednej ze źrenic, a pasożyt zaskrzeczał zanim wskoczył do
środka.
Wtedy zapanowała ciemność.
Prześlij komentarz
0 Komentarze