Uleczyć Blitzo
II. SZEŚĆ MIESIĘCY, ŻADNYCH ZMIAN
Istnieje jedna jedyna rzecz,
którą każdy artysta martwi się podczas występów: reakcja publiczności. Wtedy
cała twoja kariera, nawet życie, uzależnione są od śmiechów, okrzyków, gwizdów
i westchnień publiki. Blitzo musiał opanować sztukę występów w bardzo młodym
wieku, jednak uczył się od najlepszych – swojej rodziny.
Odwrócił się
do swojej starszej siostry oraz bliźniaczki, Tillie i Barmie Wire, rozmawiających
przy słoniach, które mieli wykorzystać do swojego wielkiego wejścia. Obie miały
na sobie obcisłe białe stroje, takie jak jego własny; różniły je jedynie imiona
wypisane na plecach czerwonym kolorem, pasującym do pasków na ubraniu oraz ich
skóry. By podkreślić urodę obu sióstr, wokół ich ramion owinięto niebieskie
róże. Pierś i talię zdobiły lśniące kamienie. Co dziwne, Blitzo również posiadał
swój zestaw biżuterii, z którego śmiali się inni, twierdząc, że wygląda zbyt
dziewczęco, ale przecież facet również mógł być uroczy, jeśli miał na to
ochotę.
Barbie Wire
spojrzała w jego stronę i uśmiechnęła się.
– No dalej,
braciszku. Zaczynamy za pięć minut.
Kiwając głową,
Blitzo podszedł do stołka i wspiął się na Wielkiego Humphreya, który zatrząsnął
się, póki chochlik nie uspokoił go kilkoma kojącymi klepnięciami. Spojrzał na
stojące po obu stronach siostry i uśmiechnął się do nich. Skinął na stojącego w
pobliżu pomocnika, a wtedy cyrkowa kurtyna powoli uniosła się. Rozbrzmiał motyw
przewodni ich występu. Stojąc na wielkiej włochatej bestii, Blitzo zamknął oczy
i skupił się na ćwiczeniach oddechowych, podczas gdy konferansjer rozpoczął
swoje przemówienie.
– A teraz,
panie i panowie, demony wszelakiej maści, przed wami występ śmiałków, którzy
tej nocy sprzeciwią się śmierci. Tillie, Blitzo oraz Barbie Wire! Wspaniałe
Rodzeństwo Chochlików!
– Pora na
przedstawienie! – wykrzyczał Blitzo, gdy kurtyna rozsunęła się i wszystkie trzy
słonie wdarły się do głównego namiotu.
Tłum
składający się z co najmniej kilkuset demonów krzyczał i klaskał, podczas gdy
trójka rodzeństwa uniosła ramiona i zaczęła pozować, utrzymując równowagę na
zwierzęcych grzbietach. Zespół zagrał głośniej, by dorównać okrzykom publiczności,
podczas gdy słonie błyskawicznie obiegły zewnętrzny krąg i skierowały się ku
środkowi. Z góry opadły trzy zwieńczone linami trapezy. Rodzeństwo chochlików
skłoniło się publiczności, nim zdecydowało się je pochwycić. Gdy tylko
zacieśnili uścisk, wzbili się w powietrze, wzniesieni przez liny, podczas gdy
tłum wzdychał z zachwytem. Znalazłszy się na odpowiedniej wysokości, Blitzo i
Barbie przestali szybować i rozhuśtali się, by doskoczyć do platformy po jednej
stronie namiotu, podczas gdy Tillie dostała się na tę znajdującą się
naprzeciwko. Gdy tylko im się to udało, cała trójka pomachała do publiczności,
po czym skinęła na siebie nawzajem.
Nadszedł czas,
żeby rozpocząć występ.
Mimo że w
przeszłości robili to sto razy, zawsze należało upewnić się, że wszyscy są
gotowi, dlatego gdy muzyka zaczęła przyspieszać, Tillie dała bliźniakom sygnał,
a oni odpowiedzieli tym samym. Tillie rozhuśtała się na linie, wyciągając nogi
jak najdalej. Barbie krótko pomachała do publiki, po czym zsunęła się po
własnej linie i puściła jej koniec. Zrobiła piruet w powietrzu i chwyciła
starszą siostrę za nogi, trzymając ją tak długo, aż obie znalazły się na
platformie po drugiej stronie. Stanęła tam i pozowała, podczas gdy Tillie
zmieniła pozycję, zamiast rękoma, chwytając linę nogami.
Blitzo oblizał
wargi, przygotowując się na swoją kolej. Gdy nadszedł odpowiedni moment,
zakołysał się i wybił w powietrze, gdzie zrobił korkociąg i dopiero wtedy
zaczął spadać. Rozłożył ramiona, dobrze wiedząc, że Tillie go złapie. Jak
zawsze. Zaledwie kilka sekund później zrobiła to, mocno chwytając. Podczas gdy
tłum klaskał i wiwatował, Barbie chwyciła drugą linę i przedostała się na drugą
stronę, w międzyczasie wykorzystując kolejny sznur, który podsunęli jej
asystenci.
Blitzo
wylądował, wcześniej robiąc przewrót, po czym przyjął ręcznik od pomocnika.
Wytarł twarz i ręce. Wziął kilka głębszych wdechów, przygotowując się do
dalszej części, w której to on miał złapać obie swoje siostry. Zająwszy
pozycję, Blitzo zasygnalizował gotowość, a dziewczyny odpowiedziały mu tym
samym. Chwycił jedną z lin i szybko owinął nogi wokół drążka, by zwolnić ręce.
Obie jego siostry wciąż nabierały rozpędu na swoich linach, wypatrując
właściwego momentu.
Gdy ten w
końcu nadszedł, Blitzo wyciągnął ramiona i uśmiechnął się, czekając aż siostry
przybliżą się i go złapią. Tyle że to, co zobaczył, nie było jego siostrami…
… przynajmniej
nie tymi, które znał.
Czas zwolnił.
Twarz Blitzo wykrzywił grymas czystego przerażenia. Starsza z jego sióstr była
cała we krwi i siniakach, a jej twarz pokrywało coś białego. Posłała mu krzywy
uśmiech, ukazujący braki w uzębieniu i opuchnięte dziąsła, podczas gdy jedno z
oczu wypłynęło jej z oczodołu. Dotychczas lśniące, gładkie włosy wyglądały tak,
jakby postrzępiono je nożyczkami; strój miała rozdarty, dzięki czemu dało się
zauważyć posiniaczoną, znaczoną głębokimi ranami szarpanymi skórę. Cudem
wydawało się, że Tillie wciąż się poruszała.
Jego bliźniaczka
wyglądała równie źle. Gigantyczna dziura w jej głowie ukazywała wnętrze czaski,
resztki mózgu i kości zmieszane ze zgniłą skórą. Rogi miała zmiażdżone i
ułamane, częściowo brakowało jej szczęki, a język podrygiwał w rytm
wypływającej krwi.
Zbyt
zszokowany tym widokiem, Blitzo nie złapał ich w porę. Jęknął z przerażenia,
kiedy jego siostry upadły na ziemię, wciąż z uśmiechami na swoich
zdeformowanych obliczach. Żadna nie krzyknęła. Trampolina zniknęła i nic nie
powstrzymało ich przed uderzeniem, podczas gdy tłum wrzeszczał i płakał z
przerażenia. Blitzo również wykrzykiwał imiona sióstr tak długo, aż wokół ich
rozłożonych na ziemi szczątek pojawiły się kałuże krwi. Wylądował na platformie
i prawie przewrócił się na widok dwóch połamanych ciał.
– L-lekarza!
Niech ktoś wezwie lekarza! – wykrzyczał, łapiąc powietrze, podczas gdy do oczu
napłynęły mu łzy.
– Za późno…
One nie żyją – odpowiedział mu szeptem znajomy głos. – Nie udało ci się ich
uratować. Jak zawsze, Blitzo. Nie złapałeś ich tym razem… i nie zdołasz złapać
nigdy więcej.
Uniosły głowę,
Blitzo sapnął na widok zmierzającego ku krawędzi mówcy. To był on sam, tyle że
ubrany na czarno i starszy. Nie, nie starszy. W wieku, w jakim powinien być.
Ubrany tak, jak zazwyczaj się nosił. Zdezorientowany, skulił się na widok
własnej kopii – o czarnych oczach z czerwonym błyskiem, które wydawały się
przenikać jego duszę.
Złowrogi
uśmiech pojawił się na ustach klona, kiedy ten ze śmiechem pochylił się nad
wystraszonym Blitzo.
– O co chodzi,
Blitzy? To nie tak, że zawiodłeś bliskich po raz pierwszy. Swoje siostry. Swoją
rodzinę. Swoją żonę. Osobiście zawiodłeś ich wszystkich.
– T-trzymaj
się z daleka! – wykrzyczał Blitzo, zasłaniając twarz. – N-nie jesteś prawdziwy!
Nie jesteś prawdziwy!
– Och, ależ
jestem, Blitzo. Wiesz, że jestem prawdziwy – wyszeptało jego mroczne „ja”,
chwytając Blitzo za szyję i unosząc go z nienaturalną siłą. – Ponieważ jestem
tobą!
Zaraz po tym
zrzucił Blitzo z platformy, podczas gdy ten krzyczał z przerażenia, kiedy
wszystko dookoła zawirowało. Machał ramionami i wołał o pomoc, spadając…
spadając… spadając…
***
– NIEEEEEEE!
Blitzo obudził
się z krzykiem, chwytając powietrze. Cały zlany potem, zaczął walczyć z tym, co
go trzymało. Dookoła siebie słyszał głosy, to jak krzyczą do niego albo siebie
nawzajem, ale miał to gdzieś. Po prostu sturlał się na lodowatą podłogę i
odczołgał najdalej jak się dało, zmierzając ku temu, co wyglądało jak wyjście.
Ledwo widział, oślepiony przez łzy i jasne światło, ale zdołał dotrzeć do kąta,
gdzie skulił się i wziął kilka głębszych wdechów.
– Odsuńcie
się! Po prostu dajcie mu czas, żeby odetchnął i się uspokoił – zawołał ktoś.
Ten głos nie brzmiał tak przerażająco jak jego drugiego oblicza, choć również
okazał się znajomy. I miał w sobie coś, co wzbudzało zaufanie.
Blitzo zamknął
oczy i spróbował odetchnąć, ale czuł się tak, jakby serce miało mu eksplodować,
podczas gdy umysł nakazywał ucieczkę. Czy wrócił do cyrku? Czy może był gdzieś
indziej?
– Panie Blitz?
– zwrócił się do niego łagodnie nowy głos. – Panie Blitz, wszystko w porządku?
Dlaczego
nazywali go w ten sposób? Miał na imię Blitzo. Zaraz, czy oby na pewno? Czy „o”
nie było nieme?
– Proszę pana,
miał pan kolejny koszmar. Już dobrze. Nie śpi pan.
– K-koszmar? –
wyszeptał, powoli otwierając oczy. Tuż przed szlochającym chochlikiem stał
lekarz, odziany w biały płaszcz i z maską doktora plagi na twarzy. Tuż za nim przystanęły
trzy pielęgniarki, każda ze śladami zadrapań na ramionach i w podartych
ubraniach.
Czując wilgoć
pod paznokciami, Blitzo spojrzał na swoje dłonie i przekonał się, że były we
krwi. Początkowo pomyślał, że należała do niego, jednak na ciele nie znalazł
żadnej rany. Czując narastające poczucie winy, zamknął oczy i załkał. Teraz
wszystko było jasne. To, kim był. Gdzie się znajdował.
I dlaczego
tutaj był.
– Blitz… –
Doktor spróbował go dotknąć, ale Blitzo się odwrócił. Nie chciał, by ktoś go
dotykał. Ani on, ani nikt inny. – Proszę pana… proszę posłuchać… Jesteśmy
tutaj, żeby pomóc.
– Odejdźcie! –
wykrzyczał Blitzo, szlochając w ramiona i potrząsając głową. Owinął się ogonem,
zupełnie jakby w ten sposób mógł obronić się przed całym światem. – Zostawcie
mnie samego, do cholery!
– … okej –
odpowiedział lekarz, powoli wycofując się z rękoma uniesionymi ku górze. – Czy
mamy po kogoś zadzwonić? Kogoś z pana rodziny?
Rodziny?
Jego rodzina
była martwa.
Jego matka.
Ojciec. Siostry. Wszyscy umarli z jego powodu.
Zella również
odeszła. Jego piękna żona. Zrobiłby wszystko, by znów poczuć jej delikatny,
łuskowaty dotyk.
Ale byli…
inni… którzy nie umarli.
Moxxie.
Millie. Stolas. I… i…
– Chcę moje dziecko – załkał Blitzo, w przypływie zażenowania zakrywając twarz. – Chcę Loonę. Chcę moją małą dziewczynkę…
Prześlij komentarz
0 Komentarze